Dzisiejszy wpis zacznę nieco filizoficznie zadając pytanie
"czy wiecie czym jest archeologia?". Dla wielu z was archeologia
kojarzy się pewnie z wykopywaniem spod ziemi starych, nikomu niepotrzebnych
rzeczy, które ktoś mógłby nazwać śmieciami. Dla innych archeologia będzie z
kolei szukaniem skarbów i bogactw. I powiem Wam, że i jedni i drudzy właściwie
będą mieć rację. Jestem archeologiem i mogłabym podać Wam co najmniej kilka
naukowych definicji tego, czym jest archeologia. Chciałabym przekazać jednak to,
co najważniejsze. W archeologii owszem znaczącą rolę pełnią przedmioty, które
znajdujemy - i mogą to być zarówno i "śmieci" jak i prawdziwe skarby,
które zdarzają się jednak zdecydowanie dużo dużo rzadziej. Jednak to nie o same
przedmioty tu chodzi. Gdyby tak było, archeolog byłby tym samym, co antykwariusz
- kolekcjonerem staroci. Zatem dochodząc do sedna - przedmioty w archeologii
pełnią rolę medium, przekaźników, które starają się opowiedzieć nam o tym, co
tak naprawdę jest najistotniejsze i na czym polega sens tej nauki. Przedmioty
mówią nam o ludziach. Mówią do kogo należały, kim była ta osoba, skąd
pochodziła... Próbują nam powiedzieć jaki miała system wierzeń i jakim była
człowiekiem. Tak więc jeśli miałabym wytłumaczyć komuś czym jest archeologia -
powiedziałabym, że to najbardziej humanistyczna z nauk, która dzięki
przedmiotom stara się przekazać historię ludzi w całej swojej pełni.
Czy zastanawialiście się kiedyś jak żyli, kim byli i jacy
byli Wasi przodkowie? Zapewnie znacie swoich dziadków, może pradziadków, ale
czy potraficie cofnąć się dalej? W dzisiejszym wpisie chciałabym zachęcić Was
do odkrywania swojej własnej przeszłości. Czy rozglądając się wokoło
natrafiacie na przedmioty, które były w waszych rodzinach od lat? Być może na Waszych
strychach zalega wiele staroci, ale te przedmioty, też potrafią powiedzieć nam
coś o przeszłości. Jako przykład, chciałabym opowiedzieć pewną historię...
Jako, że historia ta pozornie jest bardzo prosta chciałabym
na wstępie zaproponować pewien przepis, który można określić pójściem na
łatwiznę. Początek tej historii sięga Podlasia więc wykorzystamy tutaj dwa
produkty przywiezione właśnie z tego regionu Polski.
Potrzebujemy:
- 2 udka kurczaka
- przyprawę podlaską do drobiu (do kupienia w sklepach eko)
- miód (wykorzystałam miód przywieziony z pasieki na
Podlasiu)
- olej
- sól i pieprz
- trochę cukru
- masło
- śmietanę 30%
- młode ziemniaki
- marchewkę
Udka kurczaka smarujemy olejem, miodem i podlaską przyprawą
do drobiu. Doprawiamy solą i pieprzem i pieczemy godzinę w ok. 200 stopniach C.
Marchewkę obieramy, kroimy w słupki, podsmażamy krótko na maśle, następnie
zalewamy wodą do poziomu warzyw i gotujemy najlepiej na półtwardo do
wygotowania się wody. Na koniec dodajemy cukier i szybko mieszamy tak, żeby
marchewka pokryła się słodką glazurą. Ziemniaki czyścimy, gotujemy, a gdy są już
gotowe odlewamy wodę i dodajemy nieco masła i śmietany trzymając krótko
ziemniaki na ogniu (aż powstały sos je "oblepi"). I mamy już gotowy
obiad :)
Prostota i podlaski akcent zostały tu zawarte nie bez
znaczenia, bowiem historia, którą chcę opowiedzieć jest w zasadzie taka sama -
prosta i zaczyna się na Podlasiu. Ale zacznijmy od początku...
Aby smakować swoją własną historię - musimy rozejrzeć się
wokoło. Choć nie ma już ludzi, którzy się w niej zapisali, często pozostają
wspomniane wcześniej przedmioty. I tak pewnego dnia w rodzinnym gospodarstwie mieszczącym
się w jednej z podlaskich wsi mój Mąż znalazł taki oto klucz. Klucz, jak klucz
- wydawałoby się. Można było go wyrzucić, albo można było zadać setki pytań jak
dziecko. Co otwierał? Czyj był? itp. I tak od klucza dotarliśmy do historii
człowieka.
Okazało się, że klucz otwierał stodołę. Stodoła ta była częścią gospodarstwa, a gospodarstwo to miało również swoją historię. Prapradziad mojego Męża - Jan mieszkał we wsi Grabowo na Podlasiu. Legenda głosi, że pewnego dnia nawracając wozem przypadkowo uderzył w kapliczkę stojącą przy jednej z polnych dróg i spowodował jej zniszczenie. Jako, że trwał akurat zabór rosyjski - przestraszył się jakie konsekwencje mogą mu z tego powodu grozić. Więc postanowił z tego strachu ukryć się bardzo bardzo daleko - bo w Ameryce... Taka krąży pogłoska, jednak czy to prawda? Być może jest w tym ziarnko prawdy, jednak dużo bardziej prawdopodobna wydaje się historia wyjazdu do Ameryki z bardzo prostego powodu - za chlebem. Do dziś emigracja do USA na Podlasiu jest bardzo popularna. Chyba każdy ma tam w rodzinie kogoś, kto odwiedził ten kraj. Tutaj Europa i reszta świata się nie liczą - liczy się tylko Ameryka. To zjawisko porównałabym chyba do mitu szklanych domów Żeromskiego. Wracając jednak do sedna - jak wspominają jeszcze żyjący, prapradziad Jan wyruszył w drogę do Ameryki około roku 1900 i spędził tam mniej więcej 30 lat. Dziesiątki godzin spędzonych na portalach typu ancestry.com, wertowanie list pasażerów parowców itp. nie dały jednak odpowiedzi na to - kiedy dokładnie wyjechał i skąd wypłynął parowcem. To wszystko jest największą zagadką Jana - wiemy, że był w Ameryce, ale nie mamy potwierdzenia.
![]() |
skany przykładowych kart przybycia pasażerów na Wyspę Ellis |
Być może nie wszyscy pasażerowie przeprawiający się przez Wyspę Ellis zostali już włączeni w elektroniczną bazę danych? Być może jego nazwisko zostało błędnie zapisane? A być może podał fałszywe dane? A propos - czy kojarzycie scenę z filmu "Ojciec Chrzestny", w której mały Vito Andolini przybywa na Wyspę Ellis - "wrota do Ameryki" i pytany o to jak się nazywa podaje swoje imię i nazwisko. Następnie zapytany o to skąd pochodzi - mówi "Corleone" - i tak zamiast zostać odnotowany jako Vito Andolini, przybywa do Ameryki jako Vito Corleone. Podobnie mogło być z prapradziadkiem Janem.
![]() |
Vito Andolini / Vito Corleone na Wyspie Ellis, microkhan.com |
Kolejna legenda głosi, że z Janem pojechała jego wówczas 16-letnia córka Albina. Jak się okazało, to że Albina była i pozostała w Ameryce było prawdą - znaleźliśmy w dostępnych w internecie dokumentach wzmiankę o niej i jej mężu. Ale ciekawostką jest, że znowu nie ma dostępnych jej dokumentów przyjazdowych...
Wracając jednak do historii przedmiotu - czyli klucza otwierającego stodołę w pewnym gospodarstwie. Jan, będąc jeszcze w Ameryce (gdzie pracował według danych podanych przez swoją wnuczkę w fabryce obuwia), przesłał swojemu synowi Dominikowi kwotę 3,5 tysiąca dolarów (ciekawi mnie swoją drogą jak wtedy przekazywano takie sumy?) na zakup tego własnie gospodarstwa mieszczącego się w jednej z podlaskich wsi. Gospodarstwo to zostało zakupione od Kazimierza Eynarowicza, wnuka dziedzica majątku Kudrawka. Sam Jan raczej niedługo cieszył się nowym domem, jeśli przyjmiemy, że wyjechał do Ameryki około 1900 roku, spędził tam 30 lat a zmarł w 1934. Wiemy jednak od wnuczki Jana czym wracał - parowcem "Pułaski". Popatrzcie na zdjęcia - to robi wrażenie....
A teraz parę słów o samej Wyspie Ellis, którą Małgorzata Szejnert nazywa w swojej książce "Wyspą Klucz". Jest to wyspa w porcie miasta Nowy Jork, która w latach 1892 - 1924 działała jako główne centrum przyjmowania imigrantów na wschodnie wybrzeże USA. Po przybyciu ludzie byli rejestrowani i przesłuchiwani przez urzędników oraz badani przez lekarzy. Jeśli byli chorzy - musieli odbyć kwarantannę przed rozpoczęciem życia w nowym kraju. Do 1954 roku przez Wyspę Ellis przedostało się około 12 milionów emigrantów, a jedynie 2 procent nie otrzymało pozwolenia na osiedlenie się. Po 1924 roku wyspa ta przestała być głównym punktem wjazdowym, a po jej zamknięciu w 1954 budynki zaczęły popadać w ruinę. W 1965 roku na szczęście włączono ją na listę Pomników Narodowych.
Kończąc już - jeszcze kilka ciekawostek. Kilka razy wspomniałam tu, że pewne informacje pochodziły od wnuczki prapradziadka Jana. Otóż wnuczka ta ma aktualnie 90 lat i mieszka w USA. Jej mąż - Polak, urodził się w Staubenville, Ohio po tym gdy jego rodzice wyemigrowali do Ameryki. W 1929 r. ze względu na kryzys amerykański, wrócili do Polski, po czym w 1948 r. ich syn Wacław (a mąż wnuczki Jana) znowu powrócił do Ameryki zabierając do niej swoją żonę (odnalezione dokumenty wskazują na to, że płynął statkiem "Ernie Pyle" z Gdyni). Wacław w USA został Chesterem i aż trudno uwierzyć w to, że jego korzenie sięgały małej chatki w miejscowości Kniaziówka na Podlasiu. Mój Mąż odnalazł również i to miejsce. Zabrał z niego miód, który wykorzystałam w dzisiejszym przepisie. Spójrzcie jak różne były te dwa światy - biedna wieś, a wręcz kolonia, do której kierunek wskazuje jedynie rozwidlająca się droga (gdy pójdziesz w prawo - zabłądzisz w lesie) i miasto takie, jak Nowy Jork. Do dziś zastanawia mnie jak ludzie z takiego końca świata nie bali się wyruszyć na drugi koniec świata, tyle że wyglądający zupełnie, ale to zupełnie inaczej...
Czy dla ludzi z tamtych lat Ameryka była prawdziwym rajem? Myślę, że idealnie odpowie na to pytanie pewne włoskie powiedzenie:
P.S.
Jeśli chcecie wejść w skórę płynącego parowcem emigranta - posłuchajcie utworu kultowego zespołu Clannad:
![]() |
Jan z Albiną (?) w Ameryce |
Wracając jednak do historii przedmiotu - czyli klucza otwierającego stodołę w pewnym gospodarstwie. Jan, będąc jeszcze w Ameryce (gdzie pracował według danych podanych przez swoją wnuczkę w fabryce obuwia), przesłał swojemu synowi Dominikowi kwotę 3,5 tysiąca dolarów (ciekawi mnie swoją drogą jak wtedy przekazywano takie sumy?) na zakup tego własnie gospodarstwa mieszczącego się w jednej z podlaskich wsi. Gospodarstwo to zostało zakupione od Kazimierza Eynarowicza, wnuka dziedzica majątku Kudrawka. Sam Jan raczej niedługo cieszył się nowym domem, jeśli przyjmiemy, że wyjechał do Ameryki około 1900 roku, spędził tam 30 lat a zmarł w 1934. Wiemy jednak od wnuczki Jana czym wracał - parowcem "Pułaski". Popatrzcie na zdjęcia - to robi wrażenie....
A teraz parę słów o samej Wyspie Ellis, którą Małgorzata Szejnert nazywa w swojej książce "Wyspą Klucz". Jest to wyspa w porcie miasta Nowy Jork, która w latach 1892 - 1924 działała jako główne centrum przyjmowania imigrantów na wschodnie wybrzeże USA. Po przybyciu ludzie byli rejestrowani i przesłuchiwani przez urzędników oraz badani przez lekarzy. Jeśli byli chorzy - musieli odbyć kwarantannę przed rozpoczęciem życia w nowym kraju. Do 1954 roku przez Wyspę Ellis przedostało się około 12 milionów emigrantów, a jedynie 2 procent nie otrzymało pozwolenia na osiedlenie się. Po 1924 roku wyspa ta przestała być głównym punktem wjazdowym, a po jej zamknięciu w 1954 budynki zaczęły popadać w ruinę. W 1965 roku na szczęście włączono ją na listę Pomników Narodowych.
![]() |
budynek na Wyspie Ellis, fot. Liberty Ellis Foundation |
![]() |
imigranci na Ellis, fot. Oocieties.org |
![]() |
imigranci w budynku na wyspie, fot. Teacher Scholastic |
![]() |
w oczekiwaniu na zejście na ląd, fot. LatinAmericanStudies.org |
![]() |
badanie po przybyciu, fot. Tes.com |
![]() |
badanie po przybyciu, fot. Tes.com |
Kończąc już - jeszcze kilka ciekawostek. Kilka razy wspomniałam tu, że pewne informacje pochodziły od wnuczki prapradziadka Jana. Otóż wnuczka ta ma aktualnie 90 lat i mieszka w USA. Jej mąż - Polak, urodził się w Staubenville, Ohio po tym gdy jego rodzice wyemigrowali do Ameryki. W 1929 r. ze względu na kryzys amerykański, wrócili do Polski, po czym w 1948 r. ich syn Wacław (a mąż wnuczki Jana) znowu powrócił do Ameryki zabierając do niej swoją żonę (odnalezione dokumenty wskazują na to, że płynął statkiem "Ernie Pyle" z Gdyni). Wacław w USA został Chesterem i aż trudno uwierzyć w to, że jego korzenie sięgały małej chatki w miejscowości Kniaziówka na Podlasiu. Mój Mąż odnalazł również i to miejsce. Zabrał z niego miód, który wykorzystałam w dzisiejszym przepisie. Spójrzcie jak różne były te dwa światy - biedna wieś, a wręcz kolonia, do której kierunek wskazuje jedynie rozwidlająca się droga (gdy pójdziesz w prawo - zabłądzisz w lesie) i miasto takie, jak Nowy Jork. Do dziś zastanawia mnie jak ludzie z takiego końca świata nie bali się wyruszyć na drugi koniec świata, tyle że wyglądający zupełnie, ale to zupełnie inaczej...
Kniaziówka - dom rodzinny męża wnuczki prapradziadka Jana - widok obecny |
![]() |
dla porównania Nowy Jork, lata 20-te, fot. alastaircrees.wordpress.com |
Czy dla ludzi z tamtych lat Ameryka była prawdziwym rajem? Myślę, że idealnie odpowie na to pytanie pewne włoskie powiedzenie:
Dzisiejszy przepis był prosty - bo prosty był cel człowieka,
który opuścił rodzinne ziemie. Czy jego życie było proste? Chyba jednak nie. Przepis
miał podlaski akcent, bo historia ta zaczynała się w tym właśnie regionie
Polski. Ale to, co naprawdę miał przekazać Wam dzisiejszy wpis to to, żeby
szukać przeszłości (swojej i nie tylko) wokół siebie. Żeby nie patrzeć na stare
przedmioty przez pryzmat śmieci, ale zadawać pytania, które doprowadzą nas...-
no właśnie - czy do celu? Nasza opowieść o prapradziadku pokazuje, że nie
zawsze znajdziemy odpowiedzi na wszystkie zadane przez nas pytania. Na niektóre
nie znajdziemy od razu, ponieważ historia jest jednak spowita mgłą... Jednak zawsze, ale to zawsze zgłębianie przeszłości
przybliży nas bardziej do człowieka, którego historię chcemy poznać.
mgła spowijająca miejsce, w którym mieści się gospodarstwo zakupione przez Jana |
W tym
wypadku znajdując klucz, szukaliśmy przeszłości wcale nie tak odległej. Więc co
dopiero można poczuć znajdując fragment garnka z okresu neolitu! I na koniec -
czyż nie jest fascynujące to, jak na podstawie małych rzeczy możemy dojść do
naprawdę wielkich historii? Od zardzewiałego klucza do historii "wyspy -
klucz"...
Smakujcie więc przeszłość i zacznijcie od własnej. Nie wiem
jak dużą jej porcję dostaniecie do zjedzenia - czy starczy jej na dwudaniowy
obiad z dokładką i deserem czy tylko na przystawkę. Ale wiedzcie jedno - będzie
smacznie.
P.S.
Jeśli chcecie wejść w skórę płynącego parowcem emigranta - posłuchajcie utworu kultowego zespołu Clannad:
No comments:
Post a Comment